Monthly Archives: July 2020

Z życia pewnej kopniętej drużynowej: epilog

Ciekawa rzecz się stała. Po powrocie usiadłam i piszę. I już dawno tak nie było. Dlatego myślę, że to był pierwszy dobry obóz. Nie idealny. Ale dobry – rzeczywiście.

Mam teraz jakieś lepsze podejście do życia. Wszystko jest trochę lepiej niż się spodziewałam, chociaż wcale nie było różowo, słodko i łatwo (a przynajmniej nie w moich okularach – może bycie melancholikiem nieco utrudnia doznawanie takich stanów).

Obóz przeszedł liczne turbulencje jeszcze zanim się zaczął. Korona wywróciła świat. Opóźniła organizację, wymusiła działanie pod presją czasu… Sprawiła, że generalnie jak zwykle jest trudno, tak teraz było trudniej, logistycznie i emocjonalnie. Ale przynajmniej wiadomo, że sprawdziłyśmy się jako ekipa do działań specjalnych – zorganizowałyśmy obóz w 2 tygodnie. Kiedy szykowałam korektę zgłoszenia wypoczynku, miałam pewne wątpliwości. Na tydzień przed wyjazdem zmieniałyśmy miejsce, termin, wychowawców, kierownika, podmieniałyśmy opinię straży. Spora ekwilibrystyka. Ale najwyraźniej kuratorium taki układ pasował. Obóz – choć tym razem 10-dniowy – przeszedł wczoraj do historii.

Co po nim zostało? Mam nadzieję, że trochę zostało… Piosenki ze śpiewograń i ognisk. Postanowienia z sądu honorowego. Nowe umiejętności, mocniejsze relacje. Zdjęcia. Trochę ciepłych słów.

Jak na to, że robiłyśmy pionierkę we dwie, poszła całkiem sprawnie. W niedzielę dojechała Aga. W poniedziałek o. Krzysztof. W środę Monika. W czwartek przyjechały bluzy <3. Taaak, bluzy! Dziewczyny były przeszczęśliwe, mi też poprawiło to humor tak o 10 punktów na 10 w skali.

Nie sądziłam, że to powiem, ale 10 dni obozu pozostawia pewien niedosyt. Jakby dopiero co się przyjechało, a już się wraca. Co prawda łóżko, płaska podłoga, po której można chodzić boso, czajnik, prysznic i inne takie rzeczy sprawiają taką samą przyjemność jak po pełnym wyjeździe, ale jednak trochę czegoś brak.

Udało się bez szczególnych przypałów tym razem. Chyba wyczerpałyśmy limit przed wyjazdem. I alleluja. Obyło się też bez kontroli, może dlatego, że według zgłoszenia w bazie wypoczynku nasz obóz dalej był w Starej Olesznej.

Cieszę się ze śpiewograń i z zaangażowania Zosi – wodzireja. Do repertuaru weszło sporo nowych piosenek.
Cieszę się z ognisk. Gdyby trzymać się schematu, to byłoby ich mało, ale trochę nagięłyśmy schemat. Cieszę się z ogniska przed przyrzeczeniem i z przyrzeczenia Idy. Cieszę się z ogniska fabularnego, które przygotowałyśmy na miejscu, próbując jeszcze trochę przybliżyć treść warsztatów w praktyce. Cieszę się z gawędy, która chyba mi wyszła, a przynajmniej dobrze mi się ją mówiło. Cieszę się z błogosławieństwa na koniec.
Cieszę się z odwiedzin Agi. Wcale nie musiała przyjeżdżać na tę godzinę – a była.
Cieszę się, że udało się mimo wszystko zrobić tak, żeby codziennie była Msza. Cieszę się z przyjazdu naszego nowego duszpasterza, z jego obecności na radach, na sądzie, ale też w zwykłych punktach dnia – na śpiewograniu, na olimpiadzie…
Cieszę się z sądu podsumowującego rok i wyznaczającego kurs i plany na stopień na najbliższe miesiące.

Ciekawostką przyrodniczą były wybory na obozie. Ale wydaje mi się, że to dobrze. Można było pokazać harcerkom w praktyce, że to normalne, że się głosuje. Inaczej jest, jak się po prostu chodzi na wybory i nikt o tym nie wie, a inaczej, jak wybory są poza miejscem zamieszkania i grupa szefów organizuje się tak, żeby na nich być, ergo podejmuje jakiś dodatkowy wysiłek. Miałyśmy w sumie leśną szkołę wychowania obywatelskiego w praktyce ;). Już przed wyjazdem wyobrażałam sobie, że sytuacja, w której nagle do lokalu wyborczego na wsi przybywa 10 dodatkowych osób w mundurach może być ciekawa dla obu stron. Ciekawa też była pobudka w okolicach 7.00, chwytanie w półśnie dowodu i maseczki w dłoń i jazda na wybory. Potem i tak czułam się dość oderwana od wyników. Las to inny świat – na szczęście wiadomości docierają tam w zwolnionym tempie, więc można było poświęcić większość uwagi dziewczynom.

Trafiła nam się też ulewa… I to w dzień wielkiej gry. Nie było to za fajne. Budzisz się, słyszysz deszcz… taki sążny deszcz. I myślisz sobie: “szlag by to jasny”. Zadania dopiero trzeba rozłożyć, trzeba zaznaczyć na mapie. Chciałyśmy zacząć grę z samego rana, nienawidzę przestojów… Aga mówiła, że harcerki zabiją nas tępą łyżką, bo pytały, w co mają się ubrać, dowiedziały się, że w stroje fabularne, a potem był gwizdek i dostały apele ewangeliczne, so… mundur jednak. A później w ogóle zrobiłyśmy grę o koszulki. Plan był chyba trochę niejednorodny. Raz dłuuugie przerwy, żeby dziewczyny zdążyły się umyć, wyprać etc., raz tryb przyspieszony (robimy grę o Frelichowskim, główny bohater zostaje uzdrowiony i zaczyna rozmawiać z harcerkami i gaada, i gaada, i gaada, a zaczyna się wielka gra! Aga pobiegła rozpędzić zgromadzenie, które tym razem poszło kontynuować śledztwo w sprawie tajemniczego M.

Dziewczyny się cieszyły, że miałyśmy obóz drużyny. I faktycznie w tym roku było czuć, że 4.DW swoje, a my swoje. Skoro były dwa zastępy, było to bardziej realne, mimo że jeden był dwuosobowy. Dwuosobowy i bardzo dzielny. Z bardzo dzielną zastępową.

Cieszę się z Moniki – z tego, że przyjechała, a ja miałam czas, żeby jej o drużynie opowiedzieć. Może dzięki temu będzie jej łatwiej. Jej i dziewczynom.

Siedzi mi też w serduszku kilka rozmów obozowych. Takich po ognisku, kiedy mogłam w końcu poczuć się na swoim miejscu. Takich pod gwiazdami do trzeciej nad ranem, chociaż miało się iść spać, żeby następnego dnia nie wjechać w latarnię… Twoje pytanie było bardzo trafne, Watsonie. Odpowiedź: chyba tylko Bóg to jeden wie ;).

Myślę, że ten obóz miał klimat. Nie był nijaki. Będziemy pamiętać o krokodylu Pimpusiu, o pytonie Tulisiu… O porwaniu Sherlocka Holmesa. O dziwnej fazie gadania na -u.
Ja będę pamiętać o Basi, która do mnie machała za każdym razem, jak mnie widziała (mówiąc, że dawno mnie nie widziała, a mieszkałyśmy po dwóch stronach drogi widując się… ciągle), bo zauważyła, że wtedy się uśmiecham :).

Pisząc tytuł postu zdałam sobie sprawę, że tym razem wyjątkowo pasuje. Prosiłam Agę, żeby mnie kopnęła (nie dosłownie, mentalnie raczej), gdybym na apelu miała zapomnieć o tej drobnej kwestii, że przekazuję jednostkę. Pamiętałam, ale tak czy tak zostałam kopnięta. Dziewczyny się tego nie spodziewały. Ale ich reakcje były przekochane. Nie spodziewałam się takich. Tak po prawdzie, to nie spodziewałam się żadnych konkretnych, bo po prostu o tym nie myślałam.
A zatem kopnięta drużynowa się żegna, choć pozostaje (zapewne w jakimś stopniu kopniętą) przewodniczką. Cieszę się, że zamykam moją służbę w zielonej takim obozem. Nie był idealny. Ale był dobry. Tym razem naprawdę.