Monthly Archives: August 2023

Zaprowadź mnie tam…

Zaprowadź mnie tam, skąd tydzień temu wróciłam. Albo tam, gdzie byłam jeszcze wcześniej.

Zaprowadź mnie znów do Owernii pełnej krów, po której latają piękne motyle. Do rytmu dnia, w którym jest czas na wszystko, ale tego wszystkiego jest tak niewiele. Do budowanej codziennie kapliczki i namiotów rozbijanych w linii. Do ciszy nocy.

Zaprowadź mnie do wieczornej modlitwy. Takiej o, na przykład: https://www.youtube.com/watch?v=fgzIEltUbvc. Albo takiej o, na głosy: https://www.youtube.com/watch?v=6dlCmAWZ8q4. I do ekspresji: https://www.youtube.com/watch?v=CXe6F8so5dI. Bo w zasadzie ta linijka „tiens bon la barre et jusqu’au bout la mer te conduira” to taka bardzo życiowa. A poza tym, że też nam się chciało w te kukiełki i wycinanki…

Pociągnij mnie, gdzie czeka wysiłek drogi, ale potem na pamiątkę zostają dedykacje na mapach. Do mszy z ostatniego dnia z pieśnią „Allez par toutes les terres, à annoncer l’Évangile aux nations”, którą śpiewasz ze świadomością, że zaraz rzeczywiście rozjedziemy się po całej Europie i tekst staje się tak bardzo, bardzo namacalny.

Do „Au revoir, camarade, que le Seigneur te protège…”. Do pierwszej kolacji z sablets, ale też ze szwajcarskimi bułeczkami, litewskimi czekoladkami-grzybkami, kabanosami i rillettes.   

Zaprowadź mnie tam, gdzie rano wystarczy wstać 15 minut przed Mszą, bo zdążysz. A potem na śniadanie będzie owsianka. Do wędrówki, do muzeum sera, którego średnicę mierzyło się potem linijką z kompasu, żeby go podzielić na 11 równych części i jadło się z winem. Do kościoła w St. Nectaire.

Do krzewu winnego i prób opisania tego, co najpiękniejsze w kobiecie, którą podziwiam.

Do krów, które wykopały nas z naszego miejsca noclegu i trzeba było szukać innego.

Do niespodziewanie wytkanej nici porozumienia, Matki Bożej Rowerowej i rozmów z anarchistami.

Do tak innej wędrówki, która była zarazem tak podobna.

Zaprowadź mnie tam… Ale jeśli powrotu nie ma, spraw, żeby wspomnienia nie uleciały z głowy i z serca. Niech Płomień Pański płonie.

L’Uriyyah.

Gdzieś na szczycie góry

Podłoga znów jest gładka, naczynia zmywa się w zlewie, a noc spędza w łóżku. Wróciłam. Właśnie czystymi, bosymi stópkami miziam miękki, czysty dywan. W ciągu miesiąca i trzech dni spędziłam 3 tygodnie w drodze.

Siedzę przed komputerem i, szczerze mówiąc, nie za bardzo wiem, co napisać. O Uriaszu i Camino już się naopowiadałam, a W drogę wciąż jeszcze bardzo na świeżo napełnia serce pokojem i radością. I jak tu żyć?

Gdybym robiła plakat, tak jak jeszcze kilka lat temu, narysowałabym krowę, która wczoraj rano bawiła się w budzik, nieczysty baniak, daniele, kotki… Spróbowałabym kredką zapamiętać niebo po adoracji, która nieco posegregowała mi duchowe klocki, choć nie sądziłam, żeby było trzeba. A że nie da się narysować uczuć, zastanawiałabym się, jak zachować to poruszenie, które dało mi patrzenie na ludzi, podchodzących klęknąć przed Chlebem, tak wielkich dla mnie, a czyniących siebie tak małymi.

Narysowałabym zwiniętego w kulkę pancernika, chabry i żelki. Ogień muskający brzegi kartki, jak ten, którego tak się bałam. Drogi pod górę, brata na kółkach, piątkową kolację u kapucynów. Pustkę w mózgu, kiedy trzeba było rewidować plany i kiedy było za dużo i za głośno. Towarzystwo na trasie i karmiące rozmowy. Lampkę HR, atrybuty pielgrzyma, ikonę ze św. Dominikiem, krzyż tau i zbyt wysoką skałę. Butlę z gazem, tak ku pamięci. Spaloną, różową deskę. Wieżę, pod którą miałyśmy konfę o radach, spotkanie z psychologiem i ustawianie przyszłego roku. Plecak, z którym w trakcie pierwszej wędrówki zdążyłam już wejść w symbiozę, wypowiedzianą brutalnie podczas ostatniej z nich. Jogurt z płatkami muesli sprzed 10-minutowej gwałtownej dyskusji metodycznej i cudzą duszę na ramieniu. Rurę do innego świata. Zegarek. Faktury i zaślepki do gniazdek. Grzyby i kwiaty z ogrodu księdza, którego między pierwszą a drugą rozmową ze mną podmienił chyba jakiś dobry brat bliźniak.

Baranki, żarówki, alpaki, cieciorkę i dzięcioła, który transmutował w dzidę. Wydruki konspektów i Gaudete et exsultate. Latrynę, silentium i beauté du bivouac. Słoneczko, które czyniło z ziemi patelnię i słoneczko flegmatycznie uspokajające rzeczywistość. Gary umyte po (prawie) wzorcowej spontanicznej radzie. Dynię, pieprz i płytę z muzyką klasyczną. Zbawienny cień i lodowatą wodę z kranu.

Amin. A co czeka nas za rok? Kto to wie.